Oto 5 etapów podróżniczej żałoby. Do którego już doszliście?
Pociąganie nosem na widok starych zdjęć z podróży, wielka akcja segregowania pamiątek, obietnice słane prosto w niebiosa, że ty już nigdy albo ty już zawsze – byle tylko wróciły podróże. Detoks od wyjeżdżania u wielu z nas przebiega w bardzo podobny sposób. A skoro nie możemy już się złościć na panującą pandemię – pozostało nam się z tego pośmiać.
Siedzimy w dość ciasnym kręgu, jest tutaj kilkanaście osób, ale wiemy, że takich jak my w Polsce są tysiące. Każdy trzyma w ręku paszport i smutno przegląda pieczątki, które dzielnie kompletował w ostatnich latach. Wzrok wbijamy w telefony i niczym zombie bezwiednie scrollujemy te wszystkie piękne zdjęcia, które robiliśmy jeszcze kilka miesięcy temu. W końcu ciszę przerywa zdanie, którego nikt nie chciał wypowiedzieć. Ale ktoś musiał. „Cześć, jestem Aneta i nie podróżowałam od 12 (!) tygodni…”
Takie spotkania dla nie-tak-calkiem-anonimowych podróżników pewnie już odbywałyby się w całej Polsce. Oczywiście, gdyby nie fakt, że trzeba trzymać dystans od siebie nawzajem i w miarę możliwości siedzieć jak najwięcej w domu.
Dlatego przygotowałam dla was terapię grupową online. Z przymrużeniem oka przejdźmy razem przez wszystkie etapy podróżniczej żałoby. Jeśli okaże się, że jesteście na ostatnim etapie – dobra wasza, jeśli na pierwszym lub drugim – no cóż, przynajmniej będziecie wiedzieć, co was czeka.
Etap 1 – wyparcie
Pamiętacie jeszcze początki koronawirusa w Europie? Ach, ileż ja własną głowę przekonywałam, że przecież jest dopiero początek marca, a bilety do Włoch mam na maj. „Gdzie to tam jeszcze?!” było chyba najczęściej powtarzanym przeze mnie zdaniem, chociaż często jedynie w głowie.
Kilka dni później znów przekonywałam siebie: „Nie ma co dramatyzować, przecież nikt nie zamknie granic”. Zresztą mało komu w ogóle się to mieściło w głowie. Że co? Że Izrael zamknął. Aha, ci to mają metody! Po co od razu takie wielkie gesty? Żaden inny kraj przecież tak nie zrobi, gdzie granice zamkną, no gdzie… Kilka dni później wiedzieliśmy już, że w Polsce.
Ale przecież to potrwa tylko chwilę, prawda? Rach-ciach, szkoły zamknięte na 2 tygodnie, 14 dni, damy radę, tyle bez podróży, to każdy da radę. No, to to było jakoś w połowie marca, nie?
Dochodziły kolejne kraje, kolejne bilety przepadały, kolejne linie odwoływały część lotów, granice się zamknęły, zaczęła obowiązywać obowiązkowa kwarantanna, LOT latał do domu jak szalony.
Ale przecież to na chwilę, prawda? No gdzie zamkną na dwa miesiące? No przecież niemożliwe… Ale ja mam bilety… Pojadę, prawda?
Etap 2 – gniew
Dobra, JAK TO zamknęli granicę, nic nie lata z Polski ani do Polski, siedzimy na tyłkach?! Dobra, naprawdę zamknęli. Oooooo, a to po co teraz wpuszczać tych zza granicy, na pewno to nam zwiążą koronawirusa wszyscy, a ten LOT to tylko to i tamto, było ludzi normalnie wpuścić, a nie teraz akcje specjalne robić. I co? I ILE TO KOSZTOWAŁO? No pięknie! A w ogóle to ja teraz właśnie chce jechać wszędzie. Kto mi zabroni? Zabronią mi?! Nie zabronią przecież! Do lasu chcę. Do parku też chcę. Wszędzie chcę, choć nie byłam tam od dawna. Grilla może zrobię? Hurr, durrr O’Leary oddawaj pieniądze!!!!!
Przecież młoda jestem, gdzie by mnie koronawirus ruszył?!?! Że innych zarażę? Gdzie zarażę. Wypuśćcie mnie! Oddajcie mi moje podróże!
I nieważne, czy te myśli mają sens. Przyszedł czas na gniew, więc się gniewam. Na cały świat. Na wirusa. Na polityków. Na moje bilety, których nigdy nie kupuje z dużym wyprzedzeniem, a teraz kupiłam. Nawet na oszczędności, co to je poczyniłam rezygnując z nowych ciuchów i paru wyjść do knajpy, bo przecież wiadomo, że przeliczam na loty. Złoszczę się na podróże, który się nie odbyły. Na siebie, bo było więcej jeździć w zeszłym roku. Chociaż brakłoby miejsca w kalendarzu. Ale to nieważne.
Etap 3 – negocjacje
Skończyło się niedowierzanie, przetrawiłam złość, zaczęłam myśleć. A może to jakaś karma wraca? Co ja zrobiłam nie tak? Czy kiedyś psioczyłam na podróże? Może jak obiecam, że już nie będę, to wrócą?
Już nigdy nie powiem złego słowa o żadnych opóźnieniach, nie będę narzekać, że mogę zabrać tylko mały plecak (a we Włoszech tak dużo słodyczy do kupienia!), że kolejka do zabytków taka długa, że kolana ledwo się mieszczą w Wizz Airze, że gdzieś są tłumy.
Boże, ja bym teraz w tym tłumie skakała z radości. Stałabym w tej kolejce i wzięła nawet tylko samą siebie jako bagaż. Uważaj, czego sobie życzysz – mówili. Bo jeszcze się spełni – mówili.
Przepraszam, za każdą myśl, że kupiłam o dwa bilety za dużo. Gdy psioczyłam, że nie zdążyłam jeszcze zrobić prania po Rimini, a już muszę pakować się do Rzymu. Tym bardziej, że dwa tygodnie później wybierałam się do Londynu. Że z tego nieszczęsnego Izraela, który był kupiony trochę z braku laku, niemal prosto pojechałam w Tatry – co gwarantowało szok termiczny, gigantyczne niewyspanie i wielkie straty finansowe.
Przypominam sobie każdy moment, w którym byłam zmęczona wiecznym przepakowywaniem plecaka, wyliczaniem sobie samej, czego nie zdążę, gdzie mnie nie będzie, komu muszę odmówić spotkania. No, i obiecuje że już nigdy nie odłożę niczego na „następny raz”. Bo jak widać, czasami nie wiadomo, kiedy ten następny raz nadejdzie. Nawet, jeśli planowaliśmy.
Czy to sprawi, że podróże wrócą? Proszę, proszę, proszę… Będę już pokorna!
Etap 4 – depresja
Przez sen podobno recytuję numer swojej rezerwacji, którą trzeba było wpisać do formularza Ryanaira milion pięćset razy tylko po to, żeby za każdym razem wypluwało komunikat, że sorry, ale ogólnie chwilowo nasze serwery nie nadążają. Śnią mi się lotniska, śnią mi się podróże, znów gnam skuterem przez Wietnam, znów objadam się hummusem w Tel Awiwie, znów czekam w kolejce do ulubionej knajpy w Lizbonie, znów zachwycam się wschodem słońca na pustyni, znów jestem w swojej ulubionej rzymskiej trattorii, dosypuję parmezan z miski w ilościach hurtowych, a kelner pyta na koniec czy reflektuję na kieliszek limoncello. I wtedy się budzę.
Wstaję rano i zastanawiam się, czy mogłabym spakować plecak na zapas. Przeglądam kalendarze rezerwacyjne, żeby znów zobaczyć jedynie wygaszone pola w konkretnych dniach. Może nakupię jakichś biletów? Nawet Gdańsk – Oslo się nada. Oglądam zdjęcia miejsc, do których chwilowo nie pojadę, przypominam sobie restauracje, których nie odwiedzę. Gadam z ludźmi, z którymi się nie spotkam. Gotuję na zmianę jakbym siedziała u włoskiej babci, meksykańskiej mamy i hiszpańskiego… kolegi – choć nie da się odtworzyć tych smaków, tych zapachów, tej atmosfery.
Dobijam się.
Gotuję, jem, gotuję i jem. A potem nad tym spaghetti, nad paellą gorącą, nad ostatnim winem, które mam jeszcze z Portugalii, mówiąc krótko – nad 13 posiłkiem tego samego dnia płaczę, że już pewnie nigdzie nigdy nie pojadę, że trzeba było słuchać Wujka Staszka, który mówił, że co ci po tych podróżach, kredyt weź, męża znajdź. Co prawda, on teraz „ze swoją” ledwo wytrzymuje, ale przynajmniej to są jakieś emocje, coś się dzieje. A ja tylko smutno wgapiam się w paszport…
O, Facebook przypomniał mi, że rok temu byłam w Chinach. A dwa lata temu w Neapolu. A trzy lata temu w Tatrach… Dziękuję, od razu mi lepiej. Wcale nie chcę być tam znowu.
WCALE.
O, tak, jeszcze niech mnie ktoś 349582 raz zapyta, jak tam się teraz trzymam BEZ TYCH MOICH PODRÓŻY. Świetnie się trzymam. Tak świetnie, że moje Himalaje to Biedronka, zamiast plecaka pakuję nowe mydło do podajnika, a za boarding pass muszą mi robić ulotki, które mimo pandemii wciąż lądują w skrzynkach pocztowych. Nawet Bałtyk wydaje się teraz ultra atrakcyjny i luksusowy. Do Pcimia bym pojechała. Gdziekolwiek dalej niż na 2 km od domu.
Etap 5 – Akceptacja
Dobra, nie pojadę. Nie wiem jak długo. Stare bilety przepadły, nowych jeszcze nie kupiłam. Nie ma innego wyjścia. Granice są zamknięte. Kupiłam fajną maseczkę! Teraz znajdę sobie zajęcie. Problemy pierwszego świata? No pewnie! I co z tego?
No, to poukładałam wszystkie zdjęcia – ale nie tak, że ctrl+c > nowy folder > Wietnam > ctrl+v. tylko porządna robota. Podwójne i rozmazane usunięte, obrobione w jednym miejscu, surowe kopie w drugim, wszystko z datami i jeszcze plik z notatkami do tego samego folderu. Co miało być wywołane, już się wywołuje, albumy przygotowane.
Jeszcze raz oglądam zdjęcia, wspominam, uśmiecham się. Ależ tu było gorąco – strasznie narzekaliśmy! Ależ tu byłam objedzona, ledwo szłam! Ależ tu było śmiesznie – aż mi łzy płynęły. O, ten but mnie obtarł. Jeszcze obetrze nie raz.
Plecaki wyprane, zaległe opinie wystawione, notatki przepisane „na czysto”, przewodniki ułożone alfabetycznie. Albo może lepiej ułożyć datami wyjazdów? Albo alfabetycznie. Albo wielkością. Albo alfabetycznie? Wyjadłam zapasy, które zwoziłam z wyjazdów „na kiedyś”, które nigdy nie następowało. Gadam ze znajomymi, którzy odstawili mnie gdzieś na boczny tor, bo „Zając wiecznie w rozjazdach”. Poznałam nawet sąsiadów!
Nie jest tak źle. Nigdy nie było na to czasu. Teraz jest go aż nadto. W dodatku jestem zdrowa. W rodzinie też wszystko ok.
Akceptacja daje spokój. Podróże jak będą to będą. Kiedyś na pewno. Pewnie się zmienią, ale to nic. Nie uciekną. Na razie wyjeżdżam z sypialni do salonu, z salonu do kuchni, z lodówki do sklepu i odwrotnie.
Zostaliśmy w domu. Nigdy nas w nim nie było. A przecież taki jest fajny. Dawno tak o tym nie myślałam. Wam też polecam.
źródło: fly4free.pl