Czy 34 PLN podatku do wyjazdu za kilka tysięcy to dużo? Nowe opłaty mocno was rozzłościły!
„Już nie wiedzą, co wymyślać” – tak w skrócie można podsumować to, co wydarzyło się wśród czytelników Fly4free.pl, po ogłoszeniu, że Tajlandia wprowadza od kwietnia nowy podatek turystyczny. Wasze oburzenie zaskoczyło mnie na tyle, że postanowiłam nieco się z nim rozprawić. Rozsiądźmy się więc wygodnie w narożnikach i niech zacznie się zabawa.
Tylko w ostatnim tygodniu dwukrotnie informowaliśmy Was o nowych podatkach turystycznych, które już niedługo zaczną obowiązywać. Pierwszy dotyczy naszego lokalnego podwórka. Gmina Zator – czyli 8 wsi, które obejmują Energylandię i jej okolice – będzie wymagać opłaty od wszystkich turystów zostających tu na dłużej niż jedną noc. Zawrotna kwota, którą ustaliła miasto, to 2 PLN za dobę od osoby. Na co pójdzie? Przede wszystkim na lokalną infrastrukturę, która turystom jest po prostu potrzebna – lepsze oświetlenie ulic, więcej koszy na śmieci, sprzątanie i takie zwykłe, przyziemne sprawy.
Druga była Tajlandia – jeden z ulubionych krajów dla niskobudżetowych turystów. Choć kwota jest tutaj wyższa – ok. 34 PLN płatne jednorazowo, to nie jest przynajmniej zaskoczeniem. Takie plany kraj tysiąca uśmiechów zapowiadał już kilka lat temu. Pierwotnie miało to być po prostu obowiązkowe ubezpieczenie zdrowotne, później przerodziło się w podatek turystyczny. Zostanie przeznaczona na ochronę zabytków i atrakcji turystycznych, a także ochronę zdrowia. Skąd taki pomysł? Ano stąd, że wielu nieubezpieczonych zagranicznych turystów zostawia po sobie nieopłacone rachunki w gabinetach lekarskich i szpitalach. A dochodzenie roszczeń i realna ściągalność długów jest znikoma.
Trzecia była… ogromna burza i gorąca dyskusja, jaką wywołało to w komentarzach. Na początku myślałam, że to kilku malkontentów. Później – wraz z rosnącą liczbą krytycznych komentarzy – zrozumiałam, że naprawdę większość z was uważa to za gigantyczny problem. Zaczęłam się więc poważnie nad tym zastanawiać. I przepraszam, ale wciąż nie pojmuję.
Biorę po 5 PLN od każdej z drużyn i chętnie dam się przekonać. Tylko sensownymi argumentami, a nie tym, że huuuurrrr durrrr ciągną od turystów, bo im się w tyłkach poprzewracało. Ale najpierw pokażę wam mój punkt widzenia – w pełni zdając sobie sprawę, że moja opinia będzie niepopularna, a paru mniej czy bardziej odważnych komentujących obdarzy mnie wymyślnymi epitetami. Skoro więc formalności mamy za sobą – zaczynajmy.
Ile to jest to nieszczęsne 34 lub 2 PLN? Dużo czy mało?
Powiedzmy sobie jasno, żadna dodatkowa opłata nie jest miłą informacją, nawet jeśli wynosi – dosłownie – kilka drobniaków. Do tego momentu się zgadzamy. Ale czy ja dobrze rozumiem, że oburzamy się o 34 PLN w kontekście wyjazdu, na który wydajemy lekko kilka tysięcy PLN? Dobra cena na bilet do Tajlandii to w obecnych warunkach ok. 1600-2000 PLN (w zależności od docelowego lotniska). Czy naprawdę, jeśli zobaczycie cenę 1634 PLN zrezygnujecie z zakupów? Pytam serio – zwłaszcza, że ten podatek ma być doliczany właśnie do biletów lotniczych. Więcej w kryzysowej sytuacji wydaje się na kawę i kanapkę na polskim lotnisku.
Z tymi szalonymi 2 PLN w Zatorze jest jeszcze ciekawiej. Szybka kalkulacja. Wstęp do Energylandii to 159 PLN za bilet normalny i 109 PLN za ulgowy. Teraz przykładowy nocleg. Na przykład w Western Camp, który jest jednym z chętniej wybieranych noclegów w okolicy, „domek szeryfa” w promocji kosztował w ubiegłym roku 246 PLN za pokój. Przy rodzinie 2+2 mamy już więc rachunek na lekko 1028 PLN (dwa noclegi plus wstęp na jeden dzień do parku). Do tego dochodzi paliwo czy inny środek transportu, jakieś jedzenie, lody, gofry. Myślicie, że uda się zmieścić 1,5 tys. PLN? Nie jestem pewna, ale niech będzie.
Tymczasem taka rodzina zgodnie z nowymi zasadami zapłaci w sumie 8 PLN opłaty miejscowej. Obowiązuje bowiem tylko dla tych, którzy zostają na dłużej niż dobę i tylko dla osób dorosłych. Więcej kosztuje wysuszenie całego towarzystwa po przejeździe na RMF Dragon Rollercoaster (turbosuszarka to 5 PLN za jedno użycie). Za to Zator zyska 200 tys. PLN, które dla małej gminy są naprawdę solidnym wpływem do budżetu.
Przypomina mi to sytuacje, w której targujemy się o 50 groszy z człowiekiem, który miesięcznie zarabia 200 USD. Niskobudżetowe podróże są absolutnie wspaniałe, ale bardzo łatwo wpaść w pułapkę, którą w sobie kryją – walkę o każdą złotówkę. Wiecie, to ta sytuacja, w której jesteśmy w przykładowym Wietnamie od kilku tygodni i walczymy z kierowcą rikszy o 10 tys. dongów, których nie chce opuścić z ceny. Jesteśmy tak zafiksowani na tym, że „nie dam się oszukać” i „wiem, ile to powinno kosztować, nie rób ze mnie debila”, że w ogóle nie przychodzi nam do głowy, że od 10 minut kłócimy się na śmierć i życie o 1,75 PLN.
I w efekcie zaraz będziemy szli piechotą kawał drogi z plecakami, bo zabrniemy tak za daleko, że honor nie pozwoli nam już odpuścić.
Chodzi o zasady? Czy jednak trochę się zapędziliśmy?
Okej, ktoś powie – chodzi o zasady. Szkoda tylko, że tych zasad nie mieli ci, którzy „zwiali” nie opłacając rachunków w kraju, który mimo całej swojej wspaniałości, nie należy jednak do najbogatszych. Odpowiedzialność zbiorowa nie jest fair? Też tak uważam. Obowiązkowe ubezpieczenie byłoby lepszym rozwiązaniem? Tak sądzę. Choć obawiam się, że mogłoby kosztować więcej niż te ustalone 300 THB.
Sprawa jest tym ciekawsza, że te „zasady” nie denerwują was tak bardzo, gdy w Amsterdamie trzeba dopłacać 7 proc. ceny noclegu PLUS 3 EUR do każdej hotelowej doby albo we Włoszech, gdzie bez mrugnięcia okiem dolicza się nawet do 7 EUR za dobę (w zależności od standardu noclegu). Wszak te opłaty obowiązują od dawna, więc „przywykliśmy” i” i nikt się nad tym nie zastanawia. Trzeba to trzeba. Nawet w tym nieszczęsnym, jakże znienawidzonym i uwielbianym jednocześnie Zakopanem mamy przynajmniej teoretyczną opłatę 2 PLN za dobę. I nie ma afery nawet mimo tego, że Najwyższy Sąd Administracyjny orzekł, że nie powinna być pobierana w miastach, które nie zapewniają „minimalnego standardu klimatycznego i krajobrazowe”, czyli np. w przypadku smogu.
Mam też kolejny zgrzyt. Doskonale jednak pamiętam, gdy kilka lat temu pisaliśmy o tymczasowym obniżeniu opłaty za wizę do Egiptu. Zamiast 25 USD kosztowała wtedy 15 USD, czyli w kieszeni turystów zostawało 10 USD. Oczywiście nie jest to wielka kwota, ale wydawało nam się, że każda obniżka to dobra wiadomość – i tak ją właśnie zaserwowaliśmy wam. Ależ było wtedy używanie w komentarzach. Bo przecież „też mi oszczędności”, „40 PLN to znikoma różnica?”, „łaskawcy”, „żadne pieniądze” – tak pisała większość.
Tymczasem, gdy Tajlandia chce od nas 34 PLN (czyli jeszcze mniejszą kwotę niż oszczędności w Egipcie!), to nagle różnica jest spora, opłata wygórowana i w ogóle „zajęli by się otwarciem granic, a nie pierdołami”. Nagle pojawiają się argumenty, że przecież i tak ciągną od turystów miliony, że „na szczęście można wybrać inny kraj”, że „niech się wypchają, moich pieniędzy nie zobaczą”. Gdzie wasza konsekwencja? Czy teraz nie jest to „znikoma różnica” i „żadne pieniądze”?
A być może po prostu podróżniczo „wyrosłam” już nieco z podejścia, które zakłada oszczędzanie absolutnie każdej złotówki na absolutnie wszystkim. Jak większość, zostałam wychowana w myśl zasady „ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka”. A jednak czasem się buntuję i o wiele ważniejszy wydaje mi się sam wyjazd i cieszenie się nim niż „wyszarpane systemowi” 34 PLN. I to mimo, że zawsze kupuje ubezpieczenie turystyczne i jestem ostatnią osobą, która zostawiła by po sobie niezapłacony rachunek. Czy jednocześnie wolałabym te 34 PLN przeznaczyć na kilka talerzy pad thaia? No pewnie! Ale czy uważam oburzenie za absolutnie przesadzone? Wybaczcie mi, ale tak.
Na szczęście możemy się ze sobą nie zgadzać. A w razie czego – ustawimy się na solo na Khao San Road. Oczywiście zaraz po tym, jak uiścimy podatek 😉
źródło: fly4free.pl